W 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej - która przypadła w 2019 roku - na łamach „Gazety Krotoszyńskiej” ukazał się specjalny dodatek. Umieściliśmy w nim wiele cennych wspomnień, wywiadów i historii, którymi w ciągu ostatnich lat - podzielili się z nami nasi rozmówcy.
Na kartach naszego tygodnika wspominali oni ten trudny czas wojennej zawieruchy z lat 1939-1945 - kiedy to na nasz kraj napadły najpierw hitlerowskie Niemcy, a później ZSRR. Były to najtragiczniejsze karty naszej historii. Obozy koncentracyjne, głód i naloty zabiły wg. szacunków historyków 72 miliony ludzi. Naocznych świadków tych dni - ludzi, których świadectwa nie możemy zapomnieć - żyje na świecie coraz mniej. Wielu z naszych rozmówców nie ma już wśród nas. Dlatego będziemy przypominać wam zebrane wówczas w dodatku historie tych, którzy przeżyli II wojnę światową. Dziś wspomnienia, którymi podzieliła się z nami kilka lat temu pani Jadwiga Mizera.
Jadwiga Mizera trafiła do leżącego, tuż za przebiegającą za Zdunami niemiecką granicą, Trzebicka. Spędziła wojnę kilkanaście kilometrów od domu. Przez pięć lat, bojąc się o własne życie, gdy tylko zdarzała się okazja, nielegalnie, bez przepustki przekraczała granicę. Niegdyś otwartą, jak wspominają mieszkańcy, umowną, od 1 września 1939 roku pilnie strzeżoną, zamkniętą nienawistnym atakiem.
Przeżyłam, bo byłam blisko domu. Wojenne wspomnienia Jadwigi Mizery
Byłam blisko domu. Przez las zaledwie kilka kilometrów. Tuż za niemiecką granicą. Wolałam iść tam, pracować u Niemca, niż być wywieziona nie wiadomo gdzie i na jak długo. Obiecali nam, że będziemy dostawać przepustki, będziemy mogli wracać do domu. W ciągu pięciu lat dostałam jedną.
Jak wybuchła wojna, kończyłam 16 lat
Pracowałam w lesie. Dostałam wezwanie do Krotoszyna i kartę. Następnego dnia miałam wyruszyć transportem do Niemiec. Skierowano mnie do pracy w fabryce broni. Było nas tam sześciu, takich młodych. Leśniczy z Trzebicka potrzebował pracowników. Wydawało się, że już jest za późno. Niemka, która wydawała skierowania do pracy, nie chciała nas wypuścić. Miała przykaz, że ma odjechać pełen transport Polaków. Udało się załatwić i ostatecznie trafiłam za Cieszków, do Trzebicka. Byłam blisko.
Polacy do najgorszej roboty
Całe pięć lat żyliśmy w nerwach. Na ubraniu musieliśmy mieć przyszyte „P”, by wszyscy wiedzieli, że jesteśmy z Polski. Pracowaliśmy razem z Niemcami, którzy w Trzebicku mieszkali. Musiałyśmy pracować zawsze, bez chwili wytchnienia. Przydzielane byłyśmy do najcięższych prac, nigdy nie mogłyśmy za Niemkami nadążyć. Było nas jedenaście, później przywieźli jeszcze sześć osób, aż od Częstochowy. W jedenastu mieszkaliśmy w jednym pokoju. Starsze kobiety, młode dziewczyny, wszyscy razem. Często dochodziło do kłótni. Było ciężko. Pracowałyśmy od szóstej rano do siódmej wieczorem. W ciągu dnia miałyśmy dwie godziny obiadu. Same musiałyśmy coś ugotować z tego, co dostawałyśmy na kartki. Tam było dwa i pół tysiąca mórg ziemi ornej i dwa i pół lasu. Całe lato w polu, a całą zimę w lesie. Cieszyłyśmy się, jak mogłyśmy pracować w lesie. To była ciężka praca, ale tam był spokój. Czy był śnieg, czy było 40 stopni mrozu, po ciemku, od szóstej rana aż do wieczora. Nie zdarzały się dni wolne od pracy. Czasem od południa mieliśmy wolne niedziele, ale rzadko.
Każdy miał swój numer. Nie istniałam pod imieniem czy nazwiskiem. Byłam numerem. To zdjęcie zrobili mi w 1943 roku, dzień po śmierci mamy. Kazali mi się uśmiechać, a ja nie mogłam.
Do domu, choć na chwilę
Nie mogłam legalnie przekroczyć granicy. Tam ciągle była straż, trzeba było mieć przepustkę. Przez pierwsze lata wędrowałam pieszo. Później ojciec ze starych części zmontował mi rower. Miałam lżej. Wieczorem potajemnie przedzierałam się przez las, by zobaczyć rodziców, dostać coś do jedzenia. Dostawaliśmy na kartki mały kawałek kiełbasy lub mięsa. Kosteczkę masła, taką, że nawet na jeden kawałek chleba nie starczała. Gdyby nie to, co czasem dostawałam potajemnie z domu, nie przeżyłabym. Ci, którzy byli ze Zdun, przeżyli wojnę, ale ci, których przywieźli aż od Piotrkowa, po wojnie po kolei umierali. Tacy byli wykończeni. Dostawali tylko to, co na kartki i koszyk ziemniaków. Nas uratowało to, że czasem udało się przemycić coś do jedzenia. Rodzice mieli kury, kaczki, gęsi, świnie. Wszystko było na kartki, rodzice ich nie dostawali, ale mieli jedzenie. Zawsze, gdy przyszłam, dostałam kawałek chleba. Kiedyś natknęłyśmy się na patrol. Chcieli do nas strzelać, bo tam nie można było chodzić. Szły z nami starsze kobiety, które jakoś nas wytłumaczyły. Puścili nas dalej. Innym razem, wracając, spotkałam uciekiniera z lagru, który, błądząc po okolicznych lasach, szukał drogi do Krakowa.
Koniec i początek
Jak się dowiedzieliśmy, że wojna się kończy? Wieczorem powstał ogromny szum, chaos. Niemcy po podwórzu biegali. Następnego ranka już ich nie było. Uciekli. Nie dochodziły informacje, bo Polacy już przecięli druty. Później właściciel folwarku, w którym pracowałam, wysłał mnie z jeszcze jedną kobietą do Cieszkowa. Miałyśmy zobaczyć, jak tam wygląda. To było okropne, po drodze widziałyśmy pełno trupów. Niemcy uciekli, nadchodzili Rosjanie. Półtora dnia tylko byłam w domu. Natychmiast, nie wiedzieliśmy skąd, pojawiło się mnóstwo Ukraińców. Usłyszałam wówczas, że jak nie stawię się do wieczora z powrotem do pracy, to nas wszystkich wystrzelają. Wróciłam. Pracowałam tak, jak wcześniej. Kazali nam paść krowy. Nie było jednak tak samo. My, młode dziewczyny, wśród Rosjan, Ukraińców. Wiele razy musiałyśmy uciekać. Byli tacy za dziewczynami. Bałyśmy się ich jak ognia. Wtedy chcieliśmy powrotu Niemców. Niemcy nie byli dobrzy, ale z dwojga złego oni byli lepsi. Choć tak naprawdę marzyliśmy o końcu wojny i Polsce…
Komentarze (0)
Wysyłając komentarz akceptujesz regulamin serwisu. Zgodnie z art. 24 ust. 1 pkt 3 i 4 ustawy o ochronie danych osobowych, podanie danych jest dobrowolne, Użytkownikowi przysługuje prawo dostępu do treści swoich danych i ich poprawiania. Jak to zrobić dowiesz się w zakładce polityka prywatności.