Ignacy Wachowiak, zdunowianin, był żołnierzem 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej. W szeregach stacjonującego w Krotoszynie pułku przeszedł pierwsze szkolenie wojskowe, a trzy lata później walczył na frontach II wojny światowej. Przeżył gehennę obozu sowieckiego i trzech obozów hitlerowskich, a mimo tego nigdy nie zwątpił, że było warto porywać się z karabinem na czołgi.
W 1936 roku zaciągnięty zostałem do wojska, do 56. pułku piechoty – Krotoszyn, 2 kompania karabinów maszynowych – z wojskową precyzją informuje Ignacy Wachowiak, zdunowianin, były żołnierz 56. pułku. Powołanie do wojska było tylko wstępem do tego, co nastąpiło trzy lata później, kiedy to pan Ignacy po raz kolejny stanął w wojskowym szeregu. Przydzielony został do ośrodka zapasowego 25. Dywizji na Kielecczyźnie. W domu pozostawił młodą żonę i małego synka.
– Wysłali nas do Sandomierza, w Sandomierzu wysiadka i wyruszyliśmy w drogę.
Z koszarami nie miałem nic do czynienia, tylko po prywatnych stodołach, drewnikach. Wojna nas napotkała w Kielcach. Nadleciały samoloty, jeden spuścił bombę niedaleko nas i wtedy wiedzieliśmy, że jest wojna – wspomina były żołnierz. Zorganizowane w procesie powszechniej mobilizacji wojsko powoli przestawało tworzyć spójną całość. – Dowódca nas zebrał i powiedział: Każdy na swoją rękę ma iść. Dowódców nie było już, dowódca drużyny się nami opiekował, miał łączność ze sztabem. Szliśmy w nocy, a jak lasy były, to w dzień szliśmy. 18. września doszliśmy do Monastarzyska. Już czekało na nas 28 czołgów – wraca pamięcią pan Ignacy.
Oko w oko z sowiecką agresją
Dzień po ataku ZSRR na Polskę wojska sowieckie zaczęły wyłapywać polskich żołnierzy i umieszczać ich w obozach jenieckiech. – Kilometr, dwa od Monastarzyska: Stop, na prawą stronę wystąp. Wszystko musieliśmy oddać. W plecakach mieliśmy koce i zapasowe buty, menażki, manierki, przybory do jedzenia, wszystko nam zabrali – pamięta doskonale spotkanie z sowiecką armią Ignacy Wachowiak.
– Zaprowadzili nas do fabryki tytoniu, tam nocowaliśmy dwa dni. Po dwóch dniach wyprowadzili i doszliśmy znów do Kielc i za Kielcami, nie wiem, jak się nazywała ta stacja, załadowali i wysłali w kierunku na Lwów. Jechaliśmy długo, wiem tylko, że na północny wschód. Towarowymi, zadrutowanymi wagonami jechali bez przerwy, aż do Moskwy, dopiero tam pozwolili przewożonym żołnierzom na chwilę opuścić transport. – Później z powrotem, na wagony, zadrutowali i jechaliśmy jeszcze kupę kilometrów – wraca pamięcią żołnierz 56. Pułku Piechoty Wielkopolskiej.
Obóz w Talicy – barak 24
Dojechaliśmy do Talicy, ale Talicy nie mogę sobie przypomnieć. To było niby miasteczko. Nas wyprowadzili w lewą stronę, przez most. Nie wiem, jak się rzeka nazywała
– czas zatarł w pamięci 95–letniego zdunowianina drobne szczegóły. Wysadzeni z transportu, wzięci do niewoli żołnierze przebyli pieszo drogę około 75 kilometrów. Nie wiedzieli, gdzie idą i jaki los ich czeka. – Tam był obóz odrutowany. W każdym narożniku była wieżyczka, tam karabin maszynowy był i żołnierz obserwował. Nikomu nie wolno było przechodzić przez druty. Obóz w lesie był. Byłem w 24. baraku, 25 osób w „pokoju”. Obóz był ogromny. – 12.700 ludzi – zapewnia pan Ignacy.
Kilkudziesięciostopniowy mróz, brak wody, żywności i skrajne wyczerpanie wyniszczało całkowicie organizm. – Cały rok się spało na podłodze, aby płaszczem okryty. Koce nam zabrali, bieliznę, co mieliśmy też – odgrzewa bolesne wspomnienia Ignacy Wachowiak. Brak żywności był jednak nie mniej bolesny. – Z jedzeniem ciężko było. Upiekliśmy chleb, a to, jak się przypalił, to nagotowało się wody i kawę z tego pili. Obiad to była kasza. Co drugi, trzeci, czwarty dzień nieraz było. Chleb codziennie był. Wody również nie było pod dostatkiem, o myciu nikt nie myślał, bo brakowało jej do picia. – Patrzyliśmy tylko, żebyśmy mogli dostać wody do napicia. Wymarzło się, jak się szło po wodę, bo jak się wyszło rano, przyszło się wieczorem – mówi były żołnierz.
Do niemieckiej niewoli
Pobyt w rosyjskiej niewoli zakończył się w styczniu 1940 roku, nie oznaczało to jednak wolności, a jedynie dalszy ciąg obozowej tułaczki, tym razem za niemiecką granicą. Tak samo, jak poprzednim razem, jeńcy pokonali pieszo odległość od obozu do stacji kolejowej, choć pociąg czekał, by przewieźć ich na miejsce. – Nikt nie chciał wsiąść, bo się każdy obawiał, gdzie wywiozą – mówi Ignacy Wachowiak, żołnierz 56. pułku. – W Białej Podlaskiej była wymiana jeńców do Niemiec. Byliśmy w koszarach na lotnisku. Niemcy nas odebrali i wywieźli do Niemiec, do Piły, dalej do Monsterlager. Stamtąd uciekliśmy we trzech, Nowacki z Bestwina i Mróz z Zamościa. Przyłapali nas koło Magdeburga, samolotem już obserwowali nas. W życie się położyliśmy i spaliśmy, bo całą noc szliśmy. Ciepło było, to się wygrzaliśmy. Kierowali się obserwując mech na drzewach w lesie, a nocą podążając za gwiazdą polarną. Chcieli nareszcie być wolni i powrócić do domu.
Ucieczka na niewiele się jednak zdała. Pozorna wolność nie trwała zbyt długo. Niemiecki leśniczy doniósł na napotkanych w lesie uciekinierów. – Zabrali nas na leśniczówkę. Zgłosił do lagru w Starym Grabownie, przyjechał wachman i nas zabrał. Tam byliśmy tydzień, może dłużej. Zabrali nas do Nienburga. Tam był zbiorczy lager. Dostaliśmy karę po 21 dni karnej komenderówki, czyszczenie rowów. Wojenna tułaczka trwała nadal, aż wreszcie pojawiła się wiadomość o uwolnieniu. – Powiedzieli nam, że już nie jesteśmy niewolnikami tylko cywilami. Cywil już na nas czekał i trafiliśmy do stolarni. Tam Ignacy Wachowiak pracował do końca wojny.
Najpiękniejszy z powrotów...
O końcu wojny pan Ignacy dowiedział się z radia, Niemcy wówczas jeszcze nie wiedzieli o kapitulacji swoich wojsk. – Przyjechał polski samochód i zbierał niewolników. Kto chce jechać do Polski, niech wsiada, bo jedzie do Szczecina – wspomina ostatnie chwile na obcej ziemi. Gdy dojechał na miejsce spotkał znajomego, od którego dowiedział się, gdzie szukać żony. Dotarł do Zdun, jednak mundur i zmieniony wygląd spowodowały, że żona nie od razu rozpoznała w nim ukochanego, który
9 lat temu wyruszył na wojnę. – Czarna beretka, mundur inny, żona nie chciała wpuścić – wspomina z nostalgią najpiękniejszy z powrotów.
Artykuł pochodzi z Gazety Krotoszyńskiej, nr 35/2008