Grażyna Marciniak-Skommer, kobylinianka, w wieku 12 lat została łączniczką powstania warszawskiego. Jako najmłodsza w drużynie otrzymała pieszczotliwy pseudonim Maskotka i zadanie znacznie przerastające siły dzisiejszej 12-latki. Jak sama twierdzi, nie zrobiła nic nadzwyczajnego, a jedynie to, co należało i czego wymagała historia.
Miłość i szacunek do ojczyzny Grażyna Marciniak-Skommer wyniosła z domu rodzinnego, w którym wszyscy czynnie angażowali się w walkę z okupantem. - O sobie samej wiele powiedzieć nie mogę, bo co ja tam jestem, drobiazg, w stosunku do tego, co w ogóle się działo i było - skromnie mówi pani Grażyna i zaraz dodaje:
Miałam wielkie szczęście, że byłam wychowywana we wspaniałej rodzinie. Mama była niesamowitą patriotką. Młoda babka, przecież ona miała 40 lat w czasie okupacji, dla niej Bóg, Ojczyzna, to najważniejsze. Nas była czwórka w domu. Moja mama tak nas wychowywała, że jak jeszcze przed wojną pierwsze radio kupili i zagrał hymn, mama krzyczała baczność i my musieliśmy w czwórkę stanąć na baczność. Byliśmy w szacunku dla spraw ojczyzny wychowani i to może rzutowało w okresie okupacji.
Granaty chowane pod łóżkiem
Mała Grażynka była dzieckiem, którego wszędzie było pełno. Dziecięca ciekawość sprawiała, że, gdy tylko w domu ktoś się pojawiał i zaczynano szeptać, nie można się było jej pozbyć. - Byłam strasznie wścibska i denerwowałam się, że moja siostra zamyka się z koleżankami w kuchni i coś tam robią, a tata wychodzi na dół do piwnicy. Mówiłam sobie, że ja też chcę coś zrobić - przyznaje Grażyna Skommer.Wzorem dla pani Grażyny była wówczas o pięć lat starsza siostra Bożenna. - Zapatrzona byłam w siostrę. A to widziałam, że ona coś pakuje pod łóżko. Patrzę, a to granaty - zdradza. Grażyna była zbyt młoda, by robić to samo, na coś jednak mogła się przydać. - Pamiętam siostrę, która mi ciągle mówiła, chcesz coś zrobić? Idź obieraj ziemniaki, sprzątnij w kuchni, bo to jest twoja robota - przypomina. Dla niej to jednak było zbyt mało.
Wreszcie starsza Bożenna uległa młodszej siostrze i choć mała Grażynka jeszcze nie wiedziała, co będzie robić, zbliżała się coraz bardziej do działalności w powstaniu.
Mówi do mnie ucz się mapy Warszawy. Patrz, gdzie są kamienice, przez które możesz przejść na drugą ulicę, przejściowe bramy. To będzie twoja praca. To musisz zrobić, ale najważniejszą pracą jest nauka - wspomina siostrzane upomnienia. Z wielkim zaangażowaniem wykonywała polecenie. - Jak się za to wszystko wzięłam, był 1943 rok, miałam wtenczas niecałe 12 lat - opowiada Grażyna Marciniak-Skommer.
Siostra umożliwiła jej zostanie łączniczką w powstaniu. - Zaprowadziła mnie, zawiozła do mieszkania. Tam się okazało, że była druhna, drużynowa drużyny harcerskiej już zorganizowanej, a ponieważ 12-latki nie mogły na- leżeć do Szarych Szeregów, tylko do Zawiszaków, do tej najmłodszej grupy, gdzie nie wolno ich było brać do niczego, przepytała mnie, czy ja wiem, co to jest harcerstwo, jakie są przyrzeczenia - wspomina swoje pierwsze kroki w wojennym harcerstwie pani Grażyna. - Przyjmujemy cię do Zawiszaków, nadajemy ci pseudonim Maskotka, bo jesteś najmłodsza w naszej drużynie i przypięła mi lilijkę. To był dzień moich imienin, 3. października, więc się popłakałam. Byłam szczęśliwa – wraca pamięcią łączniczka 43. drużyny warszawskiej imienia Sikorskiego.
Powstanie wybuchło we wtorek
– Dwa dni przed powstaniem była niedziela, moja mama odprowadziła starszą siostrę. Musiała przejść na drugą stronę Wisły, tam miała swój przydział jako sanitariuszka. W naszym domu było strasznie dużo inteligencji, później się okazało, że wdowy z Katynia, rodziny podoficerskie tam mieszkały. One miały wyposażenie swoich mężów. Pamiętam, że mojego brata ubrały: oficerki, bryczesy wojskowe, a brat miał 16 lat, był taki dumny – odgrzewa w pamięci dawne, jeszcze niegroźne wspomnienia.Później życie przybrało groźne barwy. Powstanie wybuchło we wtorek – 1 sierpnia. Pani Grażyna mieszkała na tyłach opanowanego przez Niemców Uniwersytetu Warszawskiego. Miała się stawić w okolice dworca, tak się jednak nie stało. – Na ulicę w ogóle nie można było wyjść. Punkt mój był naprzeciwko Dworca Głównego Warszawy. Pan Bóg mnie ostrzegł, bo bym na pewno nie żyła. Byłam przerażona, pamiętam przypięłam lilijkę i wpadła do piwnicy jakaś harcerka, starsza – cofa się myślą pani Grażyna. Nie pozwoliła jej wyjść, całym światem małej harcerki i wielu innych ludzi stała się piwnica. 12-latka pilnowała porządku i organizowała życie „pod ziemią” mieszkańcom najbliższych domów. – Piwnica była pełna ludzi. Nasz dom był olbrzymi, wszyscy uciekli, bo bombardowali. Wszyscy z góry zeszli do piwnic, byli też ludzie obcy, którzy nie mogli się przedostać do swoich domów.
W piwnicach życie toczyło się prawie „normalnie”. – To był taki okres, że się właściwie niczego jeszcze nie baliśmy i nic takiego tragicznego nie przeżyliśmy. Zaczęło się od walki o Stare Miasto. Wchodziliśmy z kolegą na dach i widzieliśmy, jak bombardują. Przynosili czasami gazetki, to przelatywałam przez te wszystkie piwnice. Polacy są jednak zaradni, szybko przebili ściany do następnych domów i chodziliśmy piwnicami. Przez całą naszą ulicę można było przejść – opowiada o życiu w piwnicy Grażyna Marciniak-Skommer.
Powstańcy każdego dnia spotykali się ze śmiercią kolegów, swoich rówieśników. Śmierć była codziennością.
Kiedyś ściągnęliśmy z ulicy chłopca zabitego, ze Starego Miasta szedł, chciał gdzieś do rodziny. Pogrzeb na naszym podwórzu był. Ranni na ulicach leżeli. Nie mogli ściągnąć tych rannych, to przekop robili pod jezdnią. Zorganizowałam cały sztab dzieci 13, 12-letnich. Mężczyźni kopali, stemplowali jak w kopalni ten wykop, a my wynosiliśmy ziemię. To była nasz rola i udział w powstaniu,mały, ale był jakiś. Po latach, jak sobie przypominam, co można było więcej zrobić... – zawiesza głos.
Miasto płonęło
Mimo poświecenia, powstańcom nie udało się obronić stolicy. Powstanie upadło.Wyszliśmy z powstania 6 września. Potem było to słynne prowadzenie. Ta gehenna, exodus wyjścia z Warszawy był najgorszym przeżyciem. Szliśmy, w koło obstawieni stali niby żandarmi, niby Niemcy, niby Ukraińcy jacyś pijani. Wyciągali dziewczyny z szeregu, ktoś się potknął albo tobołek mu się zsunął z ramion, to zabili i koniec. Takie to było poniżające. Szliśmy przez całą Warszawę, z Powiśla aż do Woli. Szliśmy przez leżące ciała, Warszawa płonęła. To było straszne, potworne.
Dzieciaki zrobiły najwięcej
Tak jak wielu młodych ludzi tamtego okresu Grażyna Marciniak-Skommer wykazała się niemałą odwagą. Wielkiego ducha trzeba, by wziąć na swe barki odpowiedzialność za losy kraju, bo powstańcy 44 roku walczyli nie tylko o stolicę. Swoim zrywem pokazali, jak naród polski jest silny, udowodnili, że nigdy się nie podda.To nie było nic nadzwyczajnego, że chłopaki w kuchni siedzieli i rozbierali rewolwer. Uczyli mnie, jak to się rozbiera. Myślę, że na te czasy, to była normalność. Nasza dojrzałość wtenczas była przyspieszona. My inaczej myśleliśmy niż dzisiejsze dziecko 11, 12-letnie i stąd może nas wzięto do takich poważnych spraw jak łącznictwo. Te małe dzieciaki najwięcej zrobiły – przyznaje pani Grażyna.
Rozmowa pochodzi z „Gazety Krotoszyńskiej” - nr 31 / 2008