O emeryturach i balangach Zbigniew Wodecki – muzyk, wokalista i aktor – opowiada w rozmowie z Tomaszem Słaboszewskim.
Zajrzałem panu w metrykę i wyszło, że w maju przyszłego roku osiągnie pan wiek emerytalny.
W zasadzie to ja już mam wiek emerytalny, bo muzykom lata liczy się szybciej.
Dostał pan już informację z ZUS-u, ile wyniesie pańska emerytura?
Jestem po iluś tam latach na etacie w radiu i orkiestrach symfonicznych, więc będę otrzymywał emeryturę taką jak większość muzyków. U mnie wyjdzie to jakieś 1.400 zł na rękę.
Wyżyje pan z takiej kwoty?
Wiele osób w naszym kraju nie ma wyboru i musi przeżyć nawet za mniejsze pieniądze.
Jak to możliwe, że pana debiutancka płyta wydana w 1976 roku przeszła bez echa, a jej zremasterowana wersja z udziałem zespołu Mitch & Mitch jest hitem.
Nie mam bladego pojęcia. Ale stało się.
Wtedy ludzie jej nie docenili, a teraz zgarnęliście dwa Fryderyki.
Może to była muzyka, która na tamte czasy była zbyt mało trendy. To jest dla mnie komplement, bo jeśli płyta nagrana 40 lat temu, jest teraz na topie, to znaczy, że ja w latach 70-tych byłem zdolny.
Jest pan nadal zdolny. Jak się spotkaliście z Mitchami przecież oni są…
…młodymi ludźmi w wieku moich dzieci. Frank Zappa – czyli Marcio Moretti i Bartłomiej (członkowie założyciele zespołu Mitch&Mitch) – to egzemplarze w dobrym tego słowa znaczeniu, którzy zadzwonili do mnie pewnego dnia i zapytali, „Możemy się zabrać za pana płytę z panem, bo to jest ekstra”. Przyszedłem na próbę i zastałem kilku chłopaków z instrumentami. I jak zaczęli grać, to zrobili to tak, jak ja sobie kiedyś wymarzyłem w skali 1:1.
I po pierwszym wspólnym koncercie dla radia wiedział pan, że współpraca wypali?
Zagraliśmy koncert w „Trójce” i sądziłem, że jest tam gdzieś ukryta kamera, bo oni na scenie robią takie show, że przypuszczałem, że jestem w programie „Mamy cię”. Facet grający na basie, czyli Marcio Moretti, gadał do muzyków trochę po włosku, trochę po angielsku. Nie wiedziałem, czy on się urodził w Polsce, Włoszech, a może w stanie Nevada, bo robił takie show, że czułem się jak w amerykańskim klubie. Grał znakomicie, zresztą jak cała reszta bandu, i przez grzeczność nie pytałem skąd się ten koleś wziął.
I po pierwszym koncercie przyszedł pomysł na odświeżenie pańskiej płyty?
Padła propozycja, żebyśmy zagrali na OFF Festiwal w Katowicach. Więc powiedziałem, że to nie jest muzyka nadająca się na rockowy festiwal. Ale naciskali. Bałem się też dlatego, że córka miała przyjechać na ten występ z zięciem Anglikiem. Proszę sobie wyobrazić, że wychodzimy na scenę z tą muzyką, która według mojego mniemania nie nadawała się w takie miejsce, a ludzie zaczynają się bujać w rytm moich starych przebojów zaaranżowanych przez tych szaleńców. Padały nawet głosy, że to był najlepszy koncert na tym festiwalu. Daliśmy potem jeszcze występ na „Męskim graniu”, gdzie też kiedyś trudno by było sobie wyobrazić trębacza, skrzypka Wodeckiego.
Zaliczyliście też Open’era. To była największa publika na żywo, przed jaką przyszło panu grać po niemal 50 latach kariery estradowej?
35-40 tysięcy ludzi na 10 minut przed naszym wyjściem skanduje „Wodecki! Wodecki!”. Coś nieprawdopodobnego. Ja się boję takich występów, bo zazwyczaj ludzie chcą słuchać utworów, z których jestem znany. A na płycie „1976. Space Odyssey” takich utworów nie ma.
Piękna muzyka zawsze się obroni.
No tak, ale dostać w moim wieku Fryderyka za płytę sprzed 40 lat. Gdyby oni tamtej płyty nie odkurzyli, to ja bym o niej zapomniał.
To oni panu przypomnieli, że muzyka ma dawać frajdę?
Tak, przypomnieli mi, że kiedyś piłem wódkę, paliłem Sporty i grałem z przyjaciółmi muzykę do białego rana. A dziewczyny tańczyły w czerwonych kozaczkach, zwanych „motylkami”.
A jakie hity pan śpiewał w restauracji „Parkowa” w Świnoujściu?
Śpiewałem „Everybody love somebody”. Na pewno nie było to nic z mojego repertuaru, bo „Chałupy” jeszcze wtedy nie istniały. A wówczas byłem raczej muzykiem niż wokalistą. Grałem z zespołem Anawa, z Ewą Demarczyk, w cyganerii krakowskiej, nagrywałem do filmów i teatru.
W „Parkowej” się wszystko zaczęło?
Przyszli tam koledzy z festiwalu piosenki studenckiej i zaproponowali nagranie do Telewizji Kraków. A w Warszawie ktoś zauważył, że jest taki gość z plerezą w ciemnych okularach. Postanowili na mnie zarobić i napisali mi piosenkę, która w ogóle nie była w moim klimacie. I proszę sobie wyobrazić, że ta piosenka jeszcze gdzieś krąży. Fajnie, bo dzięki temu młodzież mówi, że jestem cool.
Nagrał pan też solówke z heavymetalowym zespołem Exlibris i z raperami. Niech pan dokończy zdanie, „Jest jedna rzecz, dla której warto żyć… (utwór poznańskiego rapera Peji, który Zbigniew Wodecki zaśpiewał)
Przyjaciele, dla nich warto żyć.
Myślałem, że odpowie pan muzyka.
Muzyka to robota. To tak jakby kowal powiedział, że jedyną rzeczą dla której warto żyć jest kowadło.
Korzysta pan z Internetu?
Ni cholery. Mleczko narysował kiedyś taką scenkę, gdzie dziadek leży pod kocem, a na dywanie siedzi wnuczek zapatrzony w laptopa. A w chmurce nad głową dziadka było napisane „LAPTOP-SRAPTOP”. Mam podobny stosunek do nowych technologii jak ten dziadek.
Wasze wykonanie „Porzuć wszystko, co złe” ma milion wyświetleń.
A to dużo? Chyba tak, prawda?
Sporo, ale wiele znacznie gorszych utworów ma więcej wyświetleń. Ale chciałem panu powiedzieć, co piszą pod tym utworem internauci. Oto parę cytatów: „szkoda, że nie urodziłem się 20 lat wcześniej”. „Wodecki to cesarz polskiej piosenki, zakrzywia czasoprzestrzeń i z roku na rok śpiewa coraz lepiej”. „Wokalista mniaaam” – to o panu.
Super. Tej pani, co przyrównała mnie do cesarza, to jestem wdzięczny.
Czy oprócz map w sali geograficznej w liceum wyrzucił pan coś jeszcze kiedykolwiek przez okno?
Raz żeśmy butelkę wywalili z okna hotelu „Merkury” w Poznaniu. Na szczęście trafiła idealnie pomiędzy dwie stojące na parkingu „Warszawy”. Ale była balanga, wszyscy pili wódkę litrami do momentu aż się nie skończyła. A jak się już skończyła, to musieliśmy jakoś przeżyć.